Nikt nie wie, jak głęboki jest Czarny Staw.
Nikt.
No, może poza samym diabłem…
Burzliwy rozwód rodziców Kamila powoduje radykalną zmianę w jego życiu. Z wielkiego miasta wyprowadza się na dosłowny
koniec świata, do rodzinnego domu matki, położonego w Czarnym Stawie, mieście na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Relacje między mamą i babcią są trudne. Babcia jest apodyktyczna, co trudno im zaakceptować i atmosfera w domu
jest napięta. Dziadek Kamila zaginął wiele lat temu i od tamtej pory babcia za całe zło na świecie obwinia
mężczyzn. Chociaż chyba czuje, że z jego odejściem wiąże się jakaś tajemnica, bo nigdy nie pozbyła się jego rzeczy i obrazów.
Dzięki nowym znajomym ze szkoły Kamil dowiaduje się o mrocznych legendach krążących
wokół lokalnego jeziora… Drążąc temat dociera do notek w prasie, w tym tej związanej ze zniknięciem dziadka.
W okolicy dzieją się dziwne rzeczy. Dodatkowo Kamila zaczynają dręczyć koszmary,
w których tonie w czarnej wodzie. Wraz z przyjaciółmi postanawia odkryć tajemnicę kryjącą się w odmętach jeziora. Niebawem okaże się, że tylko on może uratować miasteczko…
Książka zapowiada cykl powieści dla młodzieży inspirowanych postaciami z dawnych polskich
legend. Pierwsi czytelnicy wskazują na podobieństwa klimatu powieści do serialu „Stranger Things”. A to chyba dobra rekomendacja…
O autorze:
Robert Ziębiński - dziennikarz, pisarz. Pracował w „Tygodniku Powszechnym”, „Przekroju”, „Wprost”, „Gazecie Wyborczej”, „Newsweeku”. Autor pierwszej polskiej monografii poświęconej twórczości Stephena Kinga, zatytułowanej „Sprzedawca strachu”. W 2019 roku ukazała się jego druga książka poświęcona twórczości Kinga: „Stephen King. Instrukcja obsługi” – największa tego typu publikacja stworzona przez europejskiego autora. Wielbiciel czarnego kryminału, filmów o zombie i slasherów.
Fragmenty książki:
Rok 1968
Nikt nie wiedział, jak głęboki jest Czarny Staw. Nikt do tej pory nie podjął próby zmierzenia
go, przynajmniej o nikim takim nie słyszała Karolina Szewczyk. A wiedziała, o czym mówi.
W końcu zanim zgłosiła swój projekt przed gremium Towarzystwa Hydrobiologicznego,
dokładnie sprawdziła Czarny Staw. Kilka miesięcy spędziła w uczelnianych bibliotekach. Nie
znalazła tam śladu badań. Dzięki swoim wielkim brązowym oczom i urokowi osobistemu
wydobyła od dziekana geologii wszystkie dane, jakie wydział miał na temat Czarnego Stawu.
Nie były one oficjalnie udostępniane studentom.
Nie znalazła nic. Co ciekawe, na niektórych mapach, jakie wpadły jej w ręce, zaznaczono tylko
miejscowość o tej nazwie. „Dziwne” – myślała. I nie przestawała szukać. Tajemniczy zbiornik
wodny, który widziała raptem raz w życiu, i to tylko na zdjęciu, stał się jej obsesją. Choć
oczywiście gdyby ktoś tak powiedział, zaprzeczyłaby głośno. Nie, nie – to tylko ciekawość. Po
prostu nikt nigdy tego stawu nie badał…
Powtarzała te zdania jak mantrę. Zwłaszcza w rozmowach ze Zbyszkiem. Z tym samym
Zbyszkiem, z którym jeszcze kilka miesięcy temu planowała ślub, z którym dzieliła
akademicką bursę i chciała dzielić resztę życia. O tej porze mieli być nad Soliną i wspomagać
nadzorowanie prac przy budowie największego zalewu w Polsce. Ale w ich życiu pojawił się
Czarny Staw.
Wszystko zaczęło się od artykułu w „Przyjaciółce”. Był środek zimy. Leżeli ze Zbyszkiem
w łóżku i planowali przyszłość. Do końca studiów został im jeden semestr. Potem mieli zacząć
szukać zakątka w Polsce, jakiegoś zapomnianego przez wszystkich PGR-u, w którym dyrekcja
będzie potrzebowała hydrologa i geodety. W „Przyjaciółce” opisywano idealne miejsca na
wakacje dla Polaków. Jura Krakowsko-Częstochowska. A obok ta mała mieścina – Czarny
Staw. Czarny Staw miał swój staw. I pecha, bo ponoć woda w nim była zanieczyszczona i stąd
nazwa – Czarny.
– Gdybyśmy tak dla przykładu odkryli, co zanieczyszcza wodę w tym stawie – powiedział
Zbyszek – to władze miasta by nas ozłociły, rada wydziału zrobiła doktorami, a może nawet
daliby nam spółdzielcze mieszkanie…
Rok 2018
Mama zawsze powtarzała: „Synku, nie wierz w bajki. Jak mówią, że nie może być już gorzej –
to uwierz mi, będzie”.
I teraz, przyglądając się jej z tylnego siedzenia, jak wyzywa burzę, krzyczy na świat, próbując
przy tym jedną ręką prowadzić samochód, a drugą włączyć muzykę, która zagłuszy jej
przekleństwa – po raz pierwszy jej uwierzyłem.
– Mamo… – odezwałem się niepewnym głosem.
Zero reakcji. Furia trwała w najlepsze. Deszcz zacinał tak mocno, że wycieraczki nie nadążały
zbierać wody. Zmierzchało. Wskazówka licznika przesunęła się blisko stu sześćdziesięciu
kilometrów na godzinę. Gnaliśmy w deszczu po zapomnianej przez Boga szosie z matką,
która ewidentnie zapomniała, że prowadzi samochód.
– Mamo! – krzyknąłem.
– Czego?! – warknęła, nie odwracając w moją stronę wzroku.
W sumie to nie wiem, gdzie patrzyła. Na pewno nie na drogę. Miałem wrażenie, że jej oczy
widzą wszystko, tylko nie to, że ze sporą prędkością próbuje połączyć nas z dziadkiem.
– Zwolnij! Zabijesz nas, a wtedy już naprawdę nie będzie mogło być gorzej!
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moją mamę. Niemal nigdy do tej pory się z nią nie kłóciłem.
Ale kocham też swoje życie. A przynajmniej przez ostatnie czternaście lat nie zbrzydło mi na
tyle, abym chciał się go pozbyć.
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moją mamę. Niemal nigdy do tej pory się z nią nie kłóciłem.
Ale kocham też swoje życie. A przynajmniej przez ostatnie czternaście lat nie zbrzydło mi na
tyle, abym chciał się go pozbyć.
Mój krzyk zadziałał, bo nagle mama zwróciła oczy na tablicę, zobaczyła, z jaką prędkością
pędzi, i z całych sił nacisnęła hamulec. To nie było mądre. Z rzeczy, które mogła zrobić, ta
należała do najgłupszych, ale wiecie, jak jest – gdybyśmy podejmowali tylko mądre decyzje…
W każdym razie stało się to, co stać się musiało. Deszcz, prędkość, asfalt i opony – każda z
tych rzeczy uznała się za byt niepodległy (czyli taki, który nie widzi potrzeby współżycia z
innym), a nasz samochód zaczął tańczyć jak bohaterowie Deszczowej piosenki. To był
ulubiony film mojego taty. Dziwne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, gdy wydaje mu
się, że umrze.
Miałem zapięte pasy, więc moim ciałem rzucało bezładnie, ale nie przekoziołkowałem do
przodu. Za to z rąk wypadł mi tablet i rysik. No i okulary spadły mi z głowy. Widziałem, jak
najpierw tablet, a następnie one uderzają w schowek, odbijają się od niego i z całą siłą walą
w zagłówek fotela kierowcy, a potem lecą sobie gdzieś dalej. Nie wróżyło to dobrze ich
funkcjonalności. W końcu się zatrzymaliśmy. W poprzek drogi. Jak na złość właśnie wtedy
odtwarzacz, z którym wcześniej nieskutecznie walczyła mama, zaskoczył i wnętrze
samochodu wypełniły jazgotliwe dźwięki gitary Eddiego Van Halena.
Przez kilka długich chwil milczeliśmy, przyglądając się sobie. Ocienialiśmy straty. Znaczy –
byłem cały. Mama też. Silnik cicho mruczał. Pojazd również ocalał. Kiedy z głośników
popłynął refren, w którym David Lee Roth krzyczał, że „ucieka przed diabłem”, mama
zaniosła się histerycznym śmiechem. Ja również. Szarpany spazmami, próbowałem wyrzucić z
siebie jedno, ale jakże kluczowe zdanie.
– Ma… maa… ma… Maaaaamooo!
– Cooooooooo?
– Zzz… zjeee…
– Coooooo?
– Zzzzz drogi! – krzyknąłem w końcu. – Zjedź z drogi, bo jak nie ty, to ktoś inny nas zabije!
Prywatnie tu: tudorotasokolowska.pl
Prowadzący:
Dorota Sokołowska