Radio Białystok | Felieton | Enigmatyczne zawody przyszłości – felieton Adama Dąbrowskiego
Coraz więcej jest zawodów ginących, ale jeszcze więcej nowych, których kilkanaście lat temu jeszcze nikt sobie nawet nie wyobrażał.
Czym się różni np. repasacja od trendsettingu? Wśród możliwych do wymienienia różnic jest także ta, że bez repasatorki trudno było wyobrazić sobie życie w jakimkolwiek mieście, kiedy o trendsetterce jeszcze nikt nawet nie myślał.
Coraz więcej jest bowiem zawodów ginących, ale jeszcze więcej nowych, których kilkanaście lat temu jeszcze nikt sobie nawet nie wyobrażał.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od córki o kimś, że to popularna influencerka, w pierwszym odruchu chciałem spytać: to dlaczego się nie leczy? Ze szkoły pamiętałem bowiem jeszcze, że influenza może być groźna, ale już mamy na nią lekarstwa. Nie skompromitowałem się jednak w oczach dziecka, bo od razu uzupełniła, że to blogerka. To od razu skojarzyło mi się z blagierką i… okazało się, że całkiem dobre mi się skojarzyło. Przy okazji dowiedziałem się czym różni się blog od vloga i rozpocząłem samodzielne badanie tej terra - dla mnie - incognita.
Dowiedziałem się więc, że są jeszcze trendsetterzy właśnie, coolhunterzy, a nawet fundreiserzy. A może fundreiserowie? Obojętne, bo z tego, co się zorientowałem, to kiedyś też byli, tylko mówiono o nich: kwestujący. Ale to już nie taka elegancka nazwa.
Szukając tych nowych profesji, a właściwie – w niektórych przypadkach – nowych nazw dla odkrywanych na nowo zawodów, dowiedziałem się, że w mojej rodzinie przez wieki kultywowano i przekazywano z ojca na syna (albo z matki na córkę) zawód… hmmm… "permakulturysty"? Na pewno obaj dziadkowie, a wcześniej ich ojcowie, dziadkowie i tak dalej wstecz przez całe pokolenia wszyscy tym się zajmowali. I na dodatek sami nie wiedzieli, że są nauczycielami permakultury. Nauczali kolejne pokolenie, a jak trzeba to i sąsiadowi doradzili, jak gospodarować na roli ekologicznie i zgodnie z naturą. Więc tak naprawdę to byli nie tylko nauczycielami permakultury, a jednocześnie i coachami. Zresztą to mi chyba zostało w genach. To nie zarozumialstwo, tylko działanie w myśl przekazanej mi przez doświadczonego człowieka zasady: „chwal się sam, bo jak ty tego nie zrobisz, to nikt tego bezinteresownie nie zrobi. Zwłaszcza publicznie”.
A coachem nazwał mnie jeden z wójtów. Po jednym z felietonów, którego wysłuchał w Radiu Białystok, zadzwonił żeby podziękować, bo właśnie dowiedział się do jakich absurdów mogą doprowadzić mało przemyślane działania i wie już czego unikać. A to wszystko właściwie bezkosztowo, bo w cenie rocznej opłaty za radiowy abonament. I wtedy właśnie nazwał mnie coachem. Na wszelki wypadek nie dziękowałem od razu. Ale jak sprawdziłem o co mu chodziło, uznałem, że właściwie mogłem mu podziękować.
No i po tym co przed chwilą powiedziałem, to mógłbym jeszcze dodać, że jestem też człowiekiem od employer branding, bo taki zawód też podobno już jest. Ale nie będę już tłumaczył na czym polega, bo okaże się, że potrafię wyłącznie się chwalić. Tymczasem bez wspomagania się nie wiedziałbym, nie tylko czym się ci ludzie zajmują, ale nawet że nazwy takich specjalizacji istnieją.