Radio Białystok | Magazyny | Czytam książki | "SPRZEDAJ LODÓWKĘ I JEDŹ DOOKOŁA ŚWIATA" Kacper Godycki-Ćwirko
Ta książka jest jak wirus , którym każdy chciałby się zarazić.
Anita Werner
Kacper Godycki-Ćwirko był człowiekiem, który marzył i który umiał swoje marzenia spełnić. Była
w jego marzeniach pasja i odwaga, a w nim samym – siła, która pozwoliła je zrealizować. Ruszył
w świat prosto zza biurka korporacji, po zaledwie dziewięciu dniach przygotowań, by uczynić swoje życie szczęśliwszym i lepszym.
Zwiedził najdalsze zakątki świata, korzystając z wszystkich możliwych dostępnych środków transportu. Odwiedził cztery kontynenty oraz szesnaście krajów (USA, Meksyk, Peru, Brazylia, Argentyna, Urugwaj, Chile, Boliwia, Wyspy Wielkanocne, Polinezja Francuska, Nowa Zelandia, Australia i RPA). Zmarł w 2012 roku podczas podróży po Afryce.
Sprzedaj lodówkę i jedź dookoła świata to książka, która pokazuje, że marzenia są po to, żeby je spełniać. I że każdy może wyruszyć w drogę ku swoim pragnieniom.
W sekundzie postanowiłem wyjechać. Od wielu miesięcy żyłem podróżą. Przygotowywałem się do tego
i nie mogłem myśleć już o niczym innym. Doszedłem do granic i postawiłem wszystko na jedną kartę. Przez kilka miesięcy okrążyłem kulę ziemską poznając wspaniałe, magiczne i trudno dostępne miejsca. Poznałem wielu niesamowitych ludzi, którzy pomogli mi nauczyć się więcej o sobie i o świecie, w którym żyjemy.
Kacper Godycki-Ćwirko
FRAGMENT KSIĄŻKI:
Podróże kształcą, to stara prawda. Nie ma więc co zwlekać, tracić najlepsze lata naszego życia, lepiej od razu je zmieniać, uczyć się i rozwijać. Możliwe, że wyrwanie się na kilka miesięcy z ram, jakie sobie
narzuciliśmy, zmieni następne dekady, jakie są jeszcze przed nami.
Jak zatem zaplanować podróż bez standardowych drogowskazów?
Przede wszystkim potrzeba nam swobody w jej planowaniu i co najmniej trzy, cztery miesiące wolnego czasu. Bilet dookoła świata można kupić za cenę przelotu w dwie strony z Europy do Sydney. Co jednak można zrobić z dwoma tygodniami w Australii? Niewiele. Trzy dni zajmą nam przeloty, jeden dzień stracimy, odsypiając różnicę czasu, zostaje nam zatem dziesięć dni. Nerwowo planujemy dalej: trzy na Sydney, dwa na plaży, dzień na wycieczkę do buszu. Zostają cztery doby. Nawet jeżeli dodamy tydzień, to niewiele, zważywszy niewyobrażalne australijskie odległości. Wracamy do domu zmęczeni, znów musimy odsypiać, niewiele widzieliśmy, a wydaliśmy fortunę. Na bilet, na przejazdy, hotele, taksówki, transfery, szybkie jedzenie, drogie restauracje, pobieżne zwiedzanie. A nie przeżyliśmy właściwie prawie nic, no, chyba że nas po drodze okradziono.
Moją podróż dookoła świata wymyśliłem tak, żeby pojechać tam, dokąd zaprowadzi mnie wyobraźnia, stawiająca pytania o żyjących w danym miejscu ludzi, ich tradycje i o to, jak żyją, co jedzą, piją, jak spędzają dzień, jakie mają nawyki. Chciałem w tym świecie znaleźć przestrzeń, która najbardziej odpowiadałaby mojej wizji miejsca idealnego. Postanowiłem pomieszkać kilka tygodni na znanym już mi wybrzeżu Jukatanu. To, ile ich będzie, miało zależeć od mojego samopoczucia, pogody i ochoty. Nie wiedziałem, ile czasu zajmie mi wyciszenie się, powrót do życia w rytmie przyrody, a nie zegarka. I kiedy wreszcie spojrzę na siebie z dystansem i dostrzegę to, co naprawdę ważne. Wbiłem więc w mapę pierwszą pinezkę.
Chciałem zobaczyć zachodnią część Ameryki Południowej, bo do tej pory odwiedzałem tylko Brazylię; Andy, boliwijskie pustynie i Cieśninę Magellana. Coś hipnotyzującego było dla mnie w wyspach Pacyfiku, na których postanowiłem odpocząć po przedzieraniu się przez Peru, Boliwię, Chile, Argentynę, Brazylię i Urugwaj. Rysował mi się plan bez planu: „kwarantanna” na Jukatanie, intensywne jeżdżenie, kilkutygodniowy przystanek na Pacyfiku, potem Nowa Zelandia i Australia. Mogę lecieć potem do Azji i przemierzać ją kilka miesięcy lub polecieć do Republiki Południowej Afryki. Koszt był taki sam. Azję zostawiłem sobie jednak na następną podróż. Postanowiłem, że pokonam ją na motorze.
Musiałem się jakoś dostać z Europy do Meksyku, najkorzystniej wychodziło przez Miami. Niech będzie, zawsze chciałem poświęcić trochę czasu na Florydę. Zaznaczyłem parę dni w kalendarzu. Sprawdziłem, czy mam wszystkie wizy, i zacząłem optymalizować koszty biletu. Wybierałem najkorzystniejsze trasy, planowałem, jak omij ać szczyty sezonu turystycznego (wylecieć z Rio przed karnawałem, dotrzeć na Polinezję Francuską tuż po huraganach a jeszcze przed turystami, by opuścić RPA zaraz przed mistrzostwami świata w piłce nożnej). Po kilkunastu godzinach miałem główną trasę: Wrocław, Frankfurt, Miami, Cancun, Lima, Sao Paulo, Buenos Aires, Santiago, Rapa Nui, Tahiti. Tu daję sobie pięć tygodni na dotarcie przez dzikie wyspy Pacyfi ku do Auckland w Nowej Zelandii. Stamtąd Sydney, Johannesburg, Kapsztad, Londyn, Frankfurt i Wrocław.
Po nieprzespanej nocy kupowania biletów przez internet byłem z siebie dumny. Zamknąłem się w kwocie poniżej jedenastu tysięcy złotych, mimo że właśnie zbliżało się Boże Narodzenie i ich ceny szybowały w górę. Tego dnia jedenaście tysięcy kosztował na przykład bilet na Sylwestra na Bali. Potrzebowałem jeszcze kilku wewnętrznych przelotów, ale wszędzie są tanie linie lotnicze, więc zupełnie się tym nie przejmowałem. W Ameryce Południowej bilet na samolot wychodzi czasem taniej niż za autobus. Poza tym nigdzie się nie spieszyłem. Mogłem nawet jechać konno, nie ciągnę przecież za sobą kilku sztywnych walizek, a jedynie mały plecak. Zostawiłem sobie zresztą dwa dziesięciodniowe „bufory” na ewentualne opóźnienia.
Postanowiłem, że wiele decyzji będę podejmować na bieżąco. Potem okazało się, że była to najbardziej rozsądna rzecz, jaką mogłem zrobić. Czasem poznawałem w samolocie człowieka, który
opowiadał mi o ciekawych miejscach. Gdy tylko mówiłem, że chodzi mi o „coś interesującego, niesamowitego, nie dla turystów”, moim rozmówcom otwierały się szeroko oczy, policzki pąsowiały, a uśmiech robił się szeroki jak nigdy dotąd. Jeżeli mogłem do tego wszystkiego użyć jeszcze magicznego „Perro Salvaje” wiedziałem w godzinę więcej niż po przeczytaniu wielu przewodników. Tak przebyłem grubo ponad siedemdziesiąt tysięcy kilometrów. I dziś wiem na pewno, że liczy się przede wszystkim samodzielne odkrywanie świata, przecieranie własnych ścieżek, zdobywanie nowych doświadczeń i świadomość, że w pełni wykorzystało się każdą sekundę życia. Świat staje się globalną wioską, ale ludzie nadal w każdym zakątku Ziemi są inni. W podróżowaniu to właśnie oni są dla mnie jedynym drogowskazem, nimi liczę przebyte kilometry.
Prywatnie tu: tudorotasokolowska.pl
Prowadzący:
Dorota Sokołowska